Z
książkami bywa czasami jak z ludźmi – można zakochać się w nich od pierwszego
wejrzenia, lub też po prostu nie zapałać do siebie sympatią. Moja przyjaźń z
powieścią Charlesa Martina rodziła się w bólach…
Na początku poczułam się nieco zdezorientowana i oszukana. Nie takiej historii
się spodziewałam, nie na tego typu opowieść liczyłam. Całe jednak szczęście w
miarę rozwoju akcji przyzwyczaiłam się do stylu autora, wydarzenia nabrały oczekiwanego
przeze mnie tempa, a koniec… okazał się miłym zaskoczeniem. :)
Ashley
i Ben poznają się na lotnisku w Salt Lake City sparaliżowanym przez zamieć śnieżną.
Ona jest młodą dziennikarką zmierzającą na swój własny ślub, a on wziętym
ortopedą wracającym do domu z konferencji. By wydostać się
z tego miasta wynajmują mały samolot i liczą na to, że zdążą przed uderzeniem śnieżycy. Sprawy jednak
przybierają tragiczny obrót i oboje muszą walczyć o przetrwanie w samym środku,
nietkniętych cywilizacją górskich pustkowi. Zdani są jedynie na siebie. Chorzy,
przemarznięci i bez pożywienia, mają niemal zerowe szanse na przeżycie w tak
trudnych warunkach. Na przekór wszystkiemu walczą i chwytają się każdego
okrucha nadziei, i niespodziewanie dla nich samych zaczyna ich łączyć coraz
silniejsza więź.
Szczerze
wam powiem, że mam z tą książką nie lada dylemat. Nie liczyłam na zbyt wiele,
chciałam po prostu dostać pełnokrwistą historię o przetrwaniu po katastrofie
lotniczej, taką w stylu hollywoodzkich produkcji, pełną zwrotów akcji,
dramatyzmu i wzruszeń, i w sumie to coś takiego dostałam…
Pojawia się jednak to małe „ale”. Na początku poczułam się rozczarowana, bo
styl autora wydał mi się ogromnie chaotyczny, zbyt filozoficzny, jak na tego
typu historię. Za dużo tu było wzniosłych, przerysowanych uczuć, dziwnych
zbiegów okoliczności. Jednak w miarę rozwoju akcji, gdzieś te wszystkie wady
zaczęły zanikać w mojej głowie, przestałam na nie zwracać uwagę i w pełni
zanurzyłam się w fabułę.
Koniec
powieści okazał się naprawdę sporym zaskoczeniem i chyba w pewnym stopniu
usprawiedliwił niektóre niedociągnięcia w fabule.
Nadal nie jestem zachwycona stylem autora, ale książkę zaliczę jednak do tych
udanych. To taka opowieść w nieco wyidealizowanym, amerykańskim stylu, ale
warto ją poznać, chociażby dla pięknych, zanurzonych w śniegu gór i ciekawego
zakończenia.
MOJA OCENA: 7/10
WYDAWNICTWO:
Edipresse
ROK WYDANIA: 2017
LICZBA STRON: 333
TYTUŁ
ORYGINALNY: The Mountain
Between Us
Pozdrawiam
Kasia J.
Ja jestem na 50 stronie. Lekturę zaczekam wczoraj i cóż.. Ciężko mi się wczuć. Pocieszyłaś mnie tym zakończeniem :*
OdpowiedzUsuńNo właśnie tak to z tą książką jest, że coś w niej jakby nie pasuje na początku. Całe szczęście, że później to uczucie mija. Ciekawa jestem, jakie ty Beatko będziesz miała wrażenia po tej książce. :)
UsuńBardzo chętnie skuszę się na tę książkę, brzmi ciekawie. ;)
OdpowiedzUsuńPolecam. :) Tylko weź pod uwagę moje zastrzeżenia, wtedy na pewno się nie rozczarujesz. :)
UsuńPowiem Ci szczerze - zaintrygowałaś mnie tym "zbyt filozoficznym" stylem autora :D Jeszcze się z czymś takim nie spotkałam :D Myślałam, po okładce, że to będzie historia o miłości, sama nie wiem czemu :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, cass z cozy universe
Mimo Twoich zastrzeżeń, czuję się zachęcona do lektury.:)
OdpowiedzUsuńWysoka ocena kusi :)
OdpowiedzUsuń